Labas Vakaras!
Przyroda budzi się powoli z zimowego snu…Drzewa przeciągają się
leniwie, prostują zesztywniałe gałęzie, ptaki szczebiocąc nerwowo czyszczą
pióra, koty wyruszają na miłosne wyprawy, śnieg topnieje, niebo
błękitnieje…pięknie zielenią się moje… sińce pod oczami! Wiosna blisko!
Już ,już niebawem! Głowa jeszcze rozsądna i trzeźwa,
podpowiada by zakładać ciepłe skarpetki
i płaszczyk , ale serce infantylne, dzikie i głupie już w marzeniach wybiega na
kwitnące łąki i tarza się w wysokiej trawie…wspina się po pniu jabłoni i plecie
słoneczny wianek z mleczy….
Nieopodal mego rodzinnego domu, były takie rozległe, cudowne
pola, które wiosną brzęczały, pachniały i kusiły tysiącem aromatów. …Lubiłam położyć się w wilgotnej
trawie, przycisnąć nos do ziemi i wdychając
zapach fiołków ,obserwować wiecznie śpieszące się, biegnące gdzieś
mrówki. Najwięcej fiołków rosło pod starym drewnianym płotem. Czasami tworzyły
długi ,biało-fioletowy dywan ,nad którym unosiło się tysiące żarłocznych
owadów.
Hmm….mnie także często zdarzało się ucztować na łące.
Próbowałam różnych kwiatów, traw a nawet gałęzi. Moim ulubionym przysmakiem
były stokrotki, kłącze tataraku i młode pączki lipy! Pewnie nie uwierzycie, ale
Mama nie była zachwycona tymi kulinarnymi eksperymentami i wciąż straszyła mnie
różnymi tragicznymi historiami o dzieciach ,które ,,też były takie głupie i
ciekawskie, najadły się czarcich jagód i zmarły!’’
Ja oczywiście byłam od nich mądrzejsza i ,,czarcich jagód’’
nigdy nie jadłam!!!…( no… może tylko jedną małą, czerwoną jagódkę…ale potem
długo plułam, zjadłam garść ziemi i
zagryzłam to wszystko pysznym, zajęczym szczawiem!)
Dziś myślę, że moja głęboka potrzeba ekspresji
artystycznej.. może mieć pewien związek z ową roślinną dietą we wczesnym
dzieciństwie...:)
Gdy myślę o wiośnie…wspominam też nasz piękny ogród pełen
kolorowych narcyzów, prymulek, przebiśniegów i tulipanów. Ogród był prawdziwą
dumą mojej Mamy ,która mimo ciężkiej choroby każdego roku z czułością
pielęgnowała wszystkie rabatki. Przycinała stare pędy, przesadzała rośliny na
nowe miejsca i siała jednoroczne kwiatki. Szczególnie lubiła i dbała o
tulipany. Co roku przybywały nowe rodzaje i kolory. Ja również miałam swoją
grządkę, którą dekorowałam według uznania. Pewnego roku postanowiłam jednak przeprowadzić
eksperyment botaniczny i małym pędzelkiem przenosiłam i mieszałam pyłki kolorowych
kwiatów. Tak się zaangażowałam , że w twórczym szale i rozpędzie
:,,opędzlowałam’ ’cały ogród! Następnej
wiosny mieliśmy już całą grządkę pełną….smętnych, blado sinych tulipanów….Byłam
głęboko rozczarowana i zawiedziona ich wyglądem, a Mama wybiła mi z głowy dalsze
badania.
Tak więc moja świetnie zapowiadająca się kariera
genetyka-legła w gruzach….
Nadal jednak mam słabość do tulipanów i wszystkich
wiosennych kwiatów, które pierwsze wnoszą do naszego życia kolor i zapach! Być
kwitnącym pięknym kwiatem w środku lata, to żadna sztuka-ale spróbujcie
zakwitnąć na oblodzonej ziemi, w marcu????!
Dla mnie to nieosiągalne marzenie….Przedwiośnie bardziej niż
zwykle uświadamia mi siłę ziemskiego przyciągania… Jlatem natomiast fruwam
radośnie jak motyl….
Najchętniej hibernowałabym się jeszcze na jakiś miesiąc i
przebudziła z rozkoszą, gdy już temperatura podniesie się do 20 stopni!
Tymczasem wczoraj wszędzie
wokół ,łopotały litewskie flagi i cały kraj świętował swoją
Niepodległość…Miałam wrażenie, że przecież całkiem niedawno było już takie
święto, więc moi litewscy Przyjaciele wyjaśnili mi, że tym razem to
,,niepodległość odzyskana po okupacji radzieckiej’’…no tak! Słusznie! -to
niezwykle ważna data i nigdy nie dosyć cieszyć się z wolności i suwerenności
swojego kraju!
Latem będziemy świętować po raz trzeci…ale o tym zdążę Wam
jeszcze napisać!...
Bardzo często pytam moich nowych znajomych, z czego są
najbardziej dumni?
Zwykle odpowiadają ,że właśnie z wolności i piękna swojej
ojczyzny!
W ciągu minionego weekendu, w Kaunas odbył się też
tradycyjny ,,Kaziukowy’’ jarmark….Chyba trudno byłoby Wam sobie wyobrazić ogrom
tej imprezy. Wystawcy, handlowcy i wytwórcy z całej Litwy i kilku sąsiednich
krajów. Setki kolorowych stoisk z pieczywem, wędlinami, napojami , przyprawami,
owocami , ludowym rzemiosłem, ceramiką, wikliną, zabawkami itp….Tłumy ludzi,
gwar, śmiech, okrzyki i dźwięki skocznej ludowej muzyki….Mimo brzydkiej pogody
( zimny wiatr i deszcz)-setki oglądających, degustujących i kupujących….Ponieważ
mam słabość do drewnianych ptaszków…to aby zaoszczędzić parę litów, barwne, kaziukowe stoiska... minęłam
pośpiesznie!….Poszłam natomiast na bardzo dobry jazzowy koncert do filharmonii.
Znakomici muzycy P. Geniusas –piano i L. Mockunas –saksofon-w ramach festiwalu
im M.K Ciurlonisa - przedstawili
dynamiczny ,awangardowy projekt
muzyczny, zainspirowany twórczością tego wybitnego kompozytora i malarza ,p.t:
,,morze w lesie’’….
Litewski jazz robi wrażenie i trzyma wysoki poziom od lat,
natomiast prognozy pogody podobne jak w
Polsce….Ma być cieplej i coraz cieplej!- uśmiecha się śliczna pogodynka,
przewracając oczami-…a potem jeszcze cieplej!…KIEDY KONKRETNIE? Niewątpliwie w
lipcu będzie już ZNACZNIE CIEPLEJ niż dzisiaj…stwierdzam z wrodzonym sobie
optymizmem….Pogodynka rozgrzana telewizyjnymi lampami, wygląda na bardzo
zadowoloną z życia….
Ja jednak odziana w
zimowe buty i ciepłe łachy, wciąż
palę w piecu. Po stosie węgla została już tylko tłusta, czarna,
depresyjna plama i kilka kawałków odłożonych przezornie, na jeszcze czarniejszą
godzinę…
O jak mi żal, palić kawałki starych, zmurszałych ,
drewnianych desek….każda pachnie inaczej i przywołuje piękne wspomnienia…Mój
Ojciec pachniał drewnem i żywicą…Pracował zawodowo w różnych miejscach i na
różnych stanowiskach…ale najbardziej kochał swój warsztat stolarski…
Każdego dnia po powrocie z pracy, zjadał obiad i …znikał w warsztacie. Godzinami przycinał deski, heblował, szlifował, piłował, kleił i strugał….W ten sposób powstawały okna, drzwi, stoły, półki, krzesła i taborety. Budował też łodzie i żaglówki. Tak wiele czasu spędzał w swojej ukochanej stolarni, że jego skóra przesiąkła aromatem lasu….Lubiłam tam zaglądać, wkradać się po cichu i chować pod kadłubem łodzi….bawiłam się złocistymi wiórami i zakopywałam w trocinach….przyglądałam się niezrozumiałym, tajemnym szkicom, wyliczeniom i szablonom. Na strychu suszyło się drewno.
Na ścianie wisiały stare heble, zrobione przez mojego Dziadka, lśniące piły szczerzyły do mnie zęby a w ciężkich szufladach leżały młotki, gwoździe i śrubokręty. Na parapecie wylegiwały się zakochane w Ojcu, liczne ,,adoptowane’’ kocięta . Ojciec w tajemnicy przed Mamą ,wynosił im resztki obiadu i swoje kanapki…Nasz dom zawsze przypominał schronisko dla zwierząt…psy, koty, chore ptaki –bociany, sowy, szpaki, wrony i kruki, poddawane były rehabilitacji i dokarmianiu…Te, które chciały zostawały z nami…inne wędrowały dalej lub po prostu odfruwały…Niektóre zwierzęta były naprawdę niezwykłe i może kiedyś niektóre z nich Wam opiszę….Moi koledzy zazdrościli mi takiego ,,zwierzyńca’’ a ja nadal jestem wrogiem zamykania zwierząt w klatkach ,czy poddawaniu ich cyrkowej tresurze lub przeprowadzaniu na nich eksperymentów medycznych!!!….:(
Dziś gdy jadę do Polski i odwiedzam moją Mamę…zawsze ze
smutkiem spoglądam w stronę ogrodu, bo nie ma tam już naszego pięknego sadu,
a stare jabłonie zostały wycięte i
spalone….. Nie mam też odwagi poprosić o
klucz i zajrzeć do stolarni…
Najcenniejsze rzeczy,
które posiadam, to właśnie te zrobione przez mojego Tatę.
Dotykam drewnianego
stołu, a mam wrażenie, że przytulam jego rękę…Gładzę z czułością wypolerowane,
zaokrąglone rogi dębowego blatu….Czuję
ślad jego troski i miłości….
Kocham zapach drewna,
żywicy i lasu …
Coraz bliższą mi Litwę
postrzegam jako kraj dumnych i nieco melancholijnych ludzi oraz pięknej,
dziewiczej przyrody….….Warto tu
przyjechać także po to, aby zobaczyć starą drewnianą, wiejską architekturę .Latem planuję już kilkudniową wyprawę na Żmudź ,gdzie ponoć można jeszcze
zobaczyć zupełnie magiczne i cudowne miejsca…Wczoraj byłam 120 km od Kaunas…daleko za
miastem…
Widziałam budzące się do życia łąki i wysokie, błękitne niebo ….Spływające ze
wzgórz strumienie topniejącego śniegu….Zobaczyłam też kilka starych
,drewnianych, walących się domów…nie ma
nic smutniejszego niż taki widok ….Piękny owocowy sad pewnie już wkrótce
zakwitnie i urodzi rumiane owoce, ale nikt już tym drzewom nie podziękuje ,nikt
nie usiądzie na drewnianej ławce aby obrać ziemniaki….nikt na piecu nie ugotuje obiadu… Trudno powstrzymać
wzruszenie…myślałam o tych, którzy ten dom zbudowali, o tych, którzy w nim się
urodzili…kochali …marzyli…….może ktoś wyruszył na wojnę a ktoś inny modlił się i tęsknił w tej izbie?… Czy powrócił?
Czy podkowa nad progiem, szczęście przyniosła…a kapliczka na drzewie, była
świadkiem ich radosnego spotkania…???.
Nic nie wiem o tym domu ,ani o jego
mieszkańcach….ale ten dom ,jestem pewna…on wszystko pamięta… dlatego wciąż tutaj
stoi i czeka….pochylony, zbolały ,ze złamanym sercem i dachem patrzy na mnie w
milczeniu…Czekam więc na dobre światło, aby zrobić zdjęcia….Choć odrobinę
słońca! Chciałabym pokazać ,że nie wszystko umarło, że nie wszystko jest takie
ponure…Fotografuję , rozmyślam, dokumentuję…Dlaczego to robię…dla kogo? Dla
siebie, dla Was…przez pamięć o tych,
którzy odeszli???…Tyle wspomnień i melancholii….a żadnej nadziei????
Nagle coś lśni pod moimi nogami….Pod warstwą spróchniałych
desek, znajduję stare butelki z grubego, kobaltowego szkła i ustawiam je na parapecie... przez ich brudne i
zabłocone szkliwo, wciąż przenika strumień światła!!!…
Patrzę i uśmiecham
się…przypominam sobie o sensie życia i ludzkim powołaniu….POZWOLIĆ ŚWIATŁU
ABY PRZENIKAŁO PRZEZ NASZE SERCA I WBREW
OKOLICZNOŚCIOM NIOSŁO ŚWIATU NADZIEJĘ….
pozdrawiam Was serdecznie
ewa